Aby być dobrym korektorem nie wystarczy znać zasad i się ich twardo trzymać. Pisałam już o tym, jak ważna w tym zawodzie jest pokora wobec języka i własnych umiejętności. Ale do wachlarza koniecznych cech bez wątpienia należy również elastyczność językowa.

Żeby zrozumieć, dlaczego jest to tak istotne, warto się zastanowić czym wogóle jest elastyczność językowa. Korektor poprawia nie tylko jeden rodzaj tekstów – chyba, że zajmuje się wyłącznie jakąś bardzo wąską dziedziną, ale takich, którzy znaleźli swoją niszę i trzymają się jej bez najmniejszego wyjątku, jest stosunkowo niewiele. Czy tak samo pracuję poprawiając regulamin korporacji, jak wtedy, gdy redaguję (nawet dla tej samej firmy) materiały marketingowe, ulotki lub teksty na bannery? Czy dokonując korekty poradnika zachowuje się tak samo, jak przy pracy nad książką dla dzieci? Oczywiście, że nie! Każdy z tych tekstów ma swój styl, który rządzi się własnymi prawami. Styl informacyjny jest inny niż naukowy, artystyczny inny niż retoryczny, a administracyjny czy urzędowy, to już całkiem oddzielna bajka. To, co w jednym nie ma prawa bytu, w drugim jest uznawane za normę. Nie wolno nam, korektorom i redaktorom, zamykać się na tą (przecież wspaniałą) różnorodność językową.

To, czego musimy się trzymać, to zasady poprawności językowej. Można po prostu powiedzieć, że nie wolno nam przepuszczać błędów. Ale i od tego są wyjątki. Wydaje się niemożliwe? A jednak. Wielokrotnie, zwłaszcza w tekstach beletrystycznych, korektorzy świadomie zostawiają błędy. Po co? Najczęściej by uwiarygodnić bohatera. Przecież nie każdy i nie w każdej sytuacji posługuje się nienaganną literacką polszczyzną.

Przyjrzyjmy się chociażby jednej z postaci cyklu „Harry Potter”. Czy gdyby Hagrid, poczciwy, ogromny gajowy, który nie ukończył szkoły i mieszka w drewnianej chatce na skraju lasu wypowiadał się w sposób niezwykle elokwentny byłby wiarygodny? Nie! Dlatego w jego wypowiedziach często słyszymy Cholibka… panie psorze… albo Pirszoroczniacy, do mnie! W powieściach dla dorosłych obowiązuje ta sama zasada. Gdy redagujemy tekst, w który wtrącony jest np. SMS wysłany przez bohatera pod wpływem alkoholu, albo wypowiedź kogoś, komu, delikatnie mówiąc, puściły nerwy, nie musimy, a nawet nie powinniśmy, na siłę poprawiać tak, aby to zdanie było zgodne z wszystkimi możliwymi zasadami. Pozwólmy na to by tekst żył, a bohaterowie byli autentyczni.

Z drugiej strony warto, by korektor wiedział, że takie świadome przepuszczanie błędów to nie wynalazek ostatnich lat, ani dowód na coraz większy liberalizm językowy. Ten zabieg ma swoja nazwę – jest to anakolut, czyli zdanie celowo niepoprawnie zbudowane. Służy imitacji języka potocznego, charakteryzuje osobę mówiącą (bohatera, narratora, podmiot liryczny), jej kompetencje językowe, wykształcenie, pochodzenie społeczne itp. Zabieg ten pojawiał się u Prusa, Sienkiewicza, a teraz u Świetlickiego, Bondy czy Dehnela. Niemal w każdym dziele beletrystycznym możemy znaleźć taki przykład, grzechem korektorskim byłoby więc silenie się na sztuczną hiperpoprawność, która nie dość, że niepotrzebna, jeszcze wszystko by zepsuła.

Jako korektorzy pozostańmy elastyczni, przyjmijmy styl autora i nie starajmy się go „zabić” ujednoliceniem i usilnym wygładzaniem – możemy zapłacić za to wysoką cenę. Nie dość, że w pewnym sensie zniszczymy tekst, to zapewne stracimy klienta… Warto spróbować zrobić coś zgoła przeciwnego. Użyjmy naszej wiedzy językowej by zadbać o poprawność w ramach specyficznego stylu autora, podkreślmy go, pozwólmy by tekst był w 100% jego. Jest to nie lada sztuka. Wymaga od nas wejścia w skórę autora i dopasowanie się do jego (często niezgodnej z naszą) maniery językowej.

Zapamiętajmy jedno – to, że tekst jest inny, nie oznacza, że nie jest poprawny. Przecież każdy tekst może mieć setki odsłon, i każda z nich może być na swój sposób poprawna.